Reklama:





Zapraszamy:





Krew




Mieczysław Srokowski
KREW
Warszawa 1906
Nakładem Jana Fiszera Ich pożycie małżeńskie nazywano wzorem.
Lata całe bez chmurki najmniejszej mijały, pani Muszka kochała męża nad życie, a on był poprawnym małżonkiem...
Ufała mu ślepo, a ulegała tak, jak to w dawnych wspomnieniach, pamiętnikach i listach, pra-prababek swoich wyczytała.
Dziwnie tylko to imię swe nosiła — Muszka.
Wzrost okazały; blady, dantejski profil; włosy bez najmniejszego połysku, ciemnobronzowe; oczy, jak chmurna noc listopadowa, czarne.
Było upalne czerwcowe południe, gdy do cichego pałacu "Eustachostwa" weszło nieszczęście. Przyniesiono pana na miejskich noszach.
Miał ciężko poranioną głowę, twarz pobladłą, oczy przymknięte.
Młodych koni, które go poniosły i brek ze szczętem potrzaskały, połapać nie można było, stangreta odniesiono bezprzytomnego do szpitala.
Pokoje "barokowej rezydency" napełniły się smutkiem i płaczem; w siedzibę urządzoną przez najwybredniejszy sybarytyzm, dla miękkiego lenistwa, wszedł mrozem przejmujący dreszcz,
wnikł w najcichsze kąty i napełnił je rzężeniem rozpaczy; nieustającym w głębi duszy słyszanym wrzaskiem; zabił leniwe półcienie bezczelnem jakiemś światłem, by wszędzie
był widziany, i popełzał szarą nudą beznadziejnego zwątpienia po ciężkich kotarach, pluszach i bronzach.
Sypialnię obejmował półmrok. Noc.
Za kotarą, gdzie leżał chory panowała od dłuższego czasu głucha cisza. — Prawdopodobnie śpi...
Odrzuciła nerwowym ruchem głowy włosy, które zwisały ciężkimi festonami na czoło jej i po bokach twarzy.
Odgarnęła greckie rękawy powłóczystego szlafroka, obnażając przepyszne ramiona i usiadła jak najciszej w fotelu bujającym.
Od czasu do czasu spoczęła wzrokiem na ściennym zegarze, wtedy po jej twarzy falą nagłych przemijających cieni przepływał blady niepokój...
Konsylium nakazało spokój.
Niczem niezamącony spokój ten był warunkiem ocalenia. Jego życie, to dla niej tyle co jej własne i więcej... Więcej niż jej i matki i ojca i wszystkich ludzi na ziemi...
Usta jej zbielały i zadrgały niemym prawie szeptem.
Stach!...
Uczuła piekący ból w oczach i pierwsza po tylu godzinach trwogi i męki chłodna kropla popłynęła po jej twarzy. Popłynęła, ale wyschła natychmiast. Nie umiała płakać...
piersią jej zatrzęsły suche, nadludzkim wysiłkiem stłumione łkania.
A ciągle błąkało się w jej myśli jedno tylko pytanie:
Kiedyż ten doktór przyjedzie?
Dziwna rzecz; ów rudy garbus, niegdyś domowy lekarz jej rodziców, używany do zabawy i do leczenia, którego znała odkąd wogóle pamięć jej sięga, pierwszy jej nauczyciel i
towarzysz zabaw, był dzisiaj jedynym może na świecie człowiekiem, który budził w niej niewytłómaczoną niechęć.
Może dlatego, że z myślą o nim łączyło się w niej, przez pół zaledwie uświadomione poczucie winy.
Nie miała pojęcia niegdyś, że to, co było wtedy powodem żartów i jej i całego domu, w przyszłości stanie się dla niej wyrzutem sumienia...
Zdziwiła się bardzo, że wogóle może pamiętać o tem teraz mimo nieszczęścia?
— Jednak myśl o nim i to dalekie echo popełnionej winy nie ustępowało, lecz obok trwogi i smutku — ożyło jeszcze silniej..
Instynktem kobiecym spostrzegła dawno, przed dziesięciu jeszcze laty, gdy zaledwie z dziecka stała się dziewczyną, że doktór kocha ją.
Podzieliła się wtedy swojem spostrzeżeniem, po dziecinnemu, głośno w jego obecność, ze wszystkimi i wywołała huragan śmiechu...
ten śmiech pozostał gdzieś w samej głębi jej duszy, jakby przypomnienie czyjejś krzywdy, jak echo trzasku krwawiących biczów...
Tyle lat... a echo powraca...
Oczekiwała na niego niecierpliwie. Po ukończeniu konsylium mąż jej odzyskał na chwilę przytomność — chciał tylko jego mieć obok siebie z lekarzy...
Kaprys chorego jest rozkazem; zresztą on był jednym z najzdolniejszych w mieście.
Odsunęła kotarę.
Uklękła przy łóżku i lekkiem nieśmiałem muśnięciem warg ucałowała parokrotnie rękę chorego.
Nagle uderzyła ją pewna rzecz: Spostrzegła mianowicie, że palce u tej ręki mają martwosinawy odcień i są zupełnie zimne...
Cała
przejęta trwogą wpatrzyła się w jego usta — oddychał... Uspokoiła się tem...
Wstając cicho z klęczek, usłyszała za sobą ledwo dosłyszalny szmer, jakby ostrożne stąpanie po dywanie.
Błysk radości oblał jej oczy... Doktór! Ukłon.
— Sztywny, śmieszny ukłon garbusa — skinęła nieznacznie głową.
Po chwili siedzieli oboje; ona na niskiej wygodnej kozetce, on opodal na krześle.
Patrzyła na jego rudą kędzierzawą głowę wpadła niemal w ramiona, na szare oczy i piegowatą o rzadkim zaroście twarz...
Obok uczuwanego lęku, stanęły przed jej oczyma dziecinne lata.
Wkrótce on przemówił:
— Jakże się ma mąż pani?
— Śpi...
— Kiedy odzyskał przytomność?
Wczoraj wieczorem w godzinę po odejściu
panów.
— Czy gorączkuje?
— Zdaje mi się, że nie... Może się doktór przekonać zechce?
— Dobrze, za chwilę.
Zegar ten jest za głośny, napełnia szmerem cały pokój; musi być nietylko tu, ale i w sąsiednich pokojach wszędzie głucha cisza, od tego poprostu jego życie zawisło.
Ona drgnęła...
— Przepraszam, że to księżnie tak brutalnie mówię, ale... konieczność nakazuje.
Czuła, że posadzka usuwa się z pod jej stóp.
— Tak źle jest ze Stachem?
— wyszeptała przez pół do siebie, ledwie oddychając.
— Wszystko zależy od pani posłuszeństwa— odpowiedział z dziwnym uśmiechem.
— Ja jestem posłuszną.
W głosie jej brzmiało zupełnie bezbronne poddanie się; przeszła na palcach w róg pokoju, gdzie na małym stoliku stał stary szafkowy zegar... Zatrzymała go...
— I światło za jasne - brzmiał cichy
rozkaz.
Ściemniła jeszcze bardziej lampę. Teraz półmrok stał się zaledwie przejrzany, ciężki, tajemniczy.


1 | 2 | 3 | 4 | 5 | 6 | 7 | 8 | 9 | 10 | 11 | 12 | 13 | 14 | 15 | 16 | 17 | 18 | 19 | 20 | 21 | 22 | 23 | 24 | 25 | 26 | 27 | 28 | 29 | 30 | 31 | 32 | 33 | 34 | 35 | 36 | 37 | 38 | 39 | 40 | 41 | 42 | 43 | 44 | 45 | 46 | 47 | 48 | 49 | 50 | 51 | 52 | 53 | 54 | 55 | 56 | 57 | 58 | 59 | 60 | 61 | 62 | 63 | 64 | 65 | 66 | 67 | 68 | 69 | 70 | 71 | 72 | 73 | 74 | 75 | 76 | 77 | 78 | 79 | 80 | 81 | 82 | 83 | 84 | 85 | 86 | 87 | 88 | 89 | 90 | 91 | 92 | 93 | 94 Nastepna>>